Moja prywatna geografia. Rozmowa z Arturem Przebindowskim

Z Arturem Przebindowskim. laureatem Grand Prix XXIII Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego w Szczecinie 2010 oraz wyróżnienia na 40. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2011, rozmawia Małgorzata I. Niemczyńska

Przeczytałem ostatnio bardzo ciekawe zdanie o tym, że samolot przez 99 proc. lotu nie jest idealnie na ścieżce, choć jest w obrębie kursu. Lot jest ciągłą korektą kursu.
I ja mam właśnie coś takiego - mówi Artur Przebindowski.

Mógłbyś żyć bez obrazów?

Wracam do swoich obrazów jak zbrodniarz na miejsce zbrodni. Często, zwłaszcza wieczorami po wyjściu z pracowni, obiecuję sobie, że już nigdy, a przynajmniej nieprędko tam wrócę. Jednak po krótkim czasie – najczęściej już na drugi dzień rano – chcę znowu tam być, i nic nie jest mnie w stanie powstrzymać przed tą konfrontacją z samym sobą. Często nienawidzę moich obrazów, nie mogę na nie patrzeć, ale potem odkrywam, że są po prostu piękne. Wiem również, że nic nie jest mnie w stanie równie mocno pochłonąć, choć każdego dnia ta praca okupiona jest milionem rozterek i cierpień, czasem bardzo namacalnych.

Skąd te cierpienia? Skąd rozterki? To przecież tylko płótno i farby, a nie narzędzia tortur.

Tak jak człowiek gubi się w labiryntach miast, które stały się moją obsesją, tak ja wcześniej czy później gubię się w swoich rozpoczętych, kolejnych obrazach. Często dzieje się tak, że wcześniejsze założenia kompozycyjne, formalne okazują się złudne, niewystarczające, zostają pochłonięte przez nowy chaos wynikający z dynamiki procesu, w którym uczestniczę.

Z tej perspektywy tak jak miasta, a raczej te chaotyczne próby zorganizowania przestrzeni, w której żyjemy, nie mają swojego początku ani końca, tak i moje obrazy wydają się nieskończone. Zastanawiam się wiele razy, jak i kiedy najlepiej określić moment zakończenia pracy nad każdym z nich. Przytłacza mnie myśl, że materia, z którą się zmagam, jest czymś nie do ogarnięcia. Często w żaden sposób nie jestem w stanie nad nią zapanować.

W tym, co mówisz, aż roi się od emocji. Opowiedz mi o nich. Czego się boisz?

Wielu rzeczy się boję. Mam nadzieję się z nimi skonfrontować i oswoić w dalszych etapach życia. Część wynika być może z pamięci komórek, czyli z pamięci utajonej. Gdy matka ma w sobie lęki, przenosi je na dziecko. Znając historię moich rodziców, coś takiego mogło się zdarzyć. Jak chyba każdy zmagam się z takim problemem jak czas, a co za tym idzie - z niezrozumiałym i bolesnym faktem zamknięcie życia. Często myślę wtedy o słowach Sofoklesa: „Największym szczęściem jest się nigdy nie narodzić". To bardzo przenikliwe stwierdzenie, wobec którego trudno przejść obojętnie. A może jeszcze bliższa jest mi postawa Św. Augustyna w jego pragnieniu wzięcia „urlopu" od życia, jakże to ludzkie...

Ukrywasz swoje lęki w obrazach? A może je odsłaniasz?

Jerzy Nowosielski twierdził, że każdy malarz stwarza sobie świat, w którym chciałby żyć. Mieczysław Porębski wspomina w jednej z książek, jak zastał Nowosiela, wówczas już profesora ASP, na kolanach przy rozłożonej kolejce elektrycznej. Przemawia do mnie ta scena. Wiem o tym, że stwarzam sobie rzeczywistość w obrazach. To w pewnym sensie azyl, bo te obrazy jakoś mnie uzasadniają. Ktoś mnie ostatnio zapytał: „A co by było, gdyby pan nie był malarzem?". Zwrócił mi w ten sposób uwagę, że powinienem się bronić taki, jaki jestem. Przecież jestem tu i teraz, mam takie i takie ograniczenia, takie i takie zalety. I nic więcej nie mam do zaoferowania. A tu ciągle zachowuję się tak, jakbym musiał się posiłkować obrazami w określaniu siebie.

To usprawiedliwianie się? Obrazy mają pokazać, że jesteś na świecie po coś?

Wiele razy zadawałem sobie pytanie, po co to wszystko robię. Jaki moment w moim życiu zdecydował, że stałem się malarzem? Szczególnie zaprząta mi to myśli, gdy opór materii sprawia, że mam serdecznie dosyć, chciałbym zrezygnować, uciec, ale to zawsze jak wiem z doświadczenia, tylko chwilowa pokusa. Za każdym razem dochodzę jednak do wniosku, że moje zostanie malarzem nie było w żaden sposób wymuszone, ale spontaniczne. Wszystko zaczęło się jeszcze w dzieciństwie, nikt mnie do niczego nie zmuszał. Wręcz mogło to być dosyć zaskakujące zarówno dla moich rodziców, jak i dla reszty środowiska, w którym dorastałem. Nie znałem wtedy ludzi o podobnych zainteresowaniach. Muszę jednak przyznać, że bywały okresy, w których nie malowałem wcale. Najdłuższy chyba taki kryzys miałem pod koniec studiów. Z Bielska wyniosłem pewien rozpęd, bo już w szkole średniej zostałem ukształtowany w sensie mentalnym jako artysta. Na studiach mój profesor zakwestionował moje decyzje. To mnie na pewien czas zablokowało.

Teraz masz więcej zaufania do własnych decyzji?

Powiem wprost: chcę by moje obrazy miały silę rażenia wodospadu Niagara i aby zawierały w sobie nie tyle moją prywatną geografię, ale nawet zapis mojego kodu DNA. To wymaga absolutnego wyłączenia się z rytmu, który wyznaczają upiorne serwisy informacyjne.

O czym jeszcze marzysz? Czego jeszcze chcesz?

Chcę żyć w taki sposób, żeby mi się to podobało. Chcę akceptować swoje wybory, czuć się w nich dobrze. Na to trzeba mieć cholerną odwagę, trochę siebie poznać, mieć wgląd w siebie.

Czy czujesz się dobrze w swoich wyborach malarskich?

Dobrze. Coraz lepiej. Do tego stopnia, że jestem kompletnie pochłonięty i zafascynowany swoim nowym cyklem „ Megalopolis". I uważam, że te obrazy są tego warte. Dlatego nie reglamentuje czasu ani zaangażowania, który im poświęcam. Choć malowanie bywa również udręką. Niedawno nastał taki moment, miałem kompletnie rozwalone dwa obrazy. To dotkliwe doświadczenie dla malarza, któremu na dodatek się spieszy, bo ma terminy. Nie jest mi z tym wygodnie, ale nauczyłem się już, że gdy próbuję coś przyspieszać, kosmos zwalnia bieg i skutecznie mi to uniemożliwia. Zostawiłem je na kilka dni, odwróciłem do ściany. To pomogło. Trochę mechanicznie, trochę metodycznie do nich powróciłem, coś tam konstruując. Później spędziłem jeszcze prawie pół dnia nie robiąc nic. Byłem w pracowni, ale nie malowałem. Odpocząłem i zacząłem znowu malować. Zrobiłem do dopiero wtedy, gdy poczułem, że już się nie zmuszam. Jest coś takiego przewrotnego w tej pracy, że zmuszać się nie można. Może dlatego mam tak dużo obrazów rozpoczętych? Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której malarz siada i maluje jeden obraz od początku do końca, choć wiem, że tak bywa, sam znam nawet takich malarzy. Ale dla mnie to niepojęte. W tej chwili mam około 10-12 rozpoczętych prac.

Ile potrzebujesz czasu, żeby je skończyć?

Zwykle maluję długo, a jednak mam w przygotowanym na wystawę cyklu swój obraz ulubiony, nad którym pracowałem najkrócej. Gdy biorę pędzel do ręki, wciąż nie wiem, co będzie dalej, choć kiedyś myślałem, że po wielu latach malowania to już zostanę rutyniarzem. Okazuje się, że nic z tego. Wiem, że to brzmi kokieteryjnie, ale tak naprawdę jest. Początek to zwykle etap notatek w szkicownikach, a czasem oglądania zdjęć, które też chętnie robię. Później prowadzi mnie już tylko intuicja, bo podobne „pomoce" stopniowo zaczynają przeszkadzać. W jakiś sposób odwołuję się jednak przecież do tego, co jest w przestrzeni, w której żyjemy. To nie są obrazy w stylu Marka Rothko, skądinąd bardzo piękne. Moje obrazy są mimo wszystko przedstawiające, choć tylko w jakimś sensie.

To ma znaczyć, że nie wiesz, co namalujesz, gdy zaczynasz?

Mogę mieć w głowie pewne wyobrażenie, ale w konfrontacji z materią nigdy nie da się wszystkiego przewidzieć. Zdarza się, że intuicja prowadzi mnie w rejony, których wcześniej nie przewidziałem. Taka niespodzianka to bardzo miła część pracy. Tak jak w życiu, jak w spotkaniu z człowiekiem. Mamy pewne wyobrażenie relacji, które mogą nam się wydarzyć, tymczasem życie biegnie swoim torem. Albo jesteśmy rozczarowani, albo zachwyceni, rzadko kiedy jest tak, jak się spodziewaliśmy. To taka uniwersalna prawda, która dotyka wszystkich ludzi, nie tylko malarzy. Choć malarzy może jeszcze bardziej.

Jest jednak pewien konkret – wybrałeś miasta.

Staram się opowiadać o człowieku, czyli także – a może przede wszystkim – o sobie, w sposób na tyle dyskretny, aby zawrzeć w swoich obrazach jak największe stężenie emocji. Motyw miasta właśnie to mi umożliwia, choć powoli staje się już tylko pretekstem. Miasto w swojej strukturze materialnej jest śladem obecności człowieka, a w warstwie emocjonalnej – śladem ograniczonej kondycji człowieka. Zabiegi kompozycyjne, multiplikacja służą wyeksponowaniu i natężeniu tego zjawiska.

Jakie było to pierwsze miasto, w którym żyłeś?

Dziś bardzo je mitologizuję. To był styk Śląska i Małopolski, czyli trójkąt trzech cesarzy. Sklep rowerowy, kino Złocień, mleczarnia, Kościół i zabudowa rynku. Ciastkarnia „Ania" i lody u Trzetrzelewskich. Budynek MHD, który pewnej nocy został urzędowo zdetonowany, a sąsiadował z naszym domem. I jeszcze tzw. Konsum, i szyby kopalni „Kościuszko" oddalone od elewacji naszej kamienicy zaledwie o kilkadziesiąt metrów. A to wszystko mieszczące się w miniaturowym wręcz kwartale kilku ulic... Na osiedlu OTK był dom kultury, gdzie biegałem co tydzień na zajęcia kółka plastycznego. Na tyłach naszej kamienicy rosły w ogródkach kasztanowce. Dalej, za ogrodzeniem nieustannie budowano halę sportową. Lubiliśmy się tam bawić.

Jakie jeszcze rzeczywiste miasta wpłynęły na Twą wyobraźnię?

Tak naprawdę nie interesuje mnie żaden konkretny koloryt lokalny. Moje miasta stopniowo stają się raczej jakąś gigantyczną strukturą, która nawarstwia się, ewoluuje. Zdaję sobie jednak sprawę, że odbiorca moich obrazów może mieć różne skojarzenia.

Dla Ciebie sztuką bardziej jest sam obraz czy raczej akt tworzenia?

Jedno bez drugiego nie istnieje. W dobrym dziele jest zawsze fragment biografii autora, nie rozumianej oczywiście dosłownie, ale jako emocje, które mu towarzyszyły podczas tworzenia. Gdy się patrzy na obrazy dobrego artysty, od razu wiadomo, z kim mamy do czynienia. Malarstwo to on w pigułce, to jego logotyp, jego znak firmowy.

Ale też pokaz możliwości.

Mam czasem momenty, w których myślę sobie: „Nie umiałbym tego inaczej namalować, ale to dobrze". Taka sytuacja zmusza mnie do poszukiwań w obszarze własnych ograniczeń, choć zmierzam oczywiście do tego, by moje obrazy były coraz bardziej monumentalne, totalne i wyzywające przede wszystkim dla mnie samego. I jeśli widać w nich dużą świadomość autora, to już wystarczy. Gdy artysta ma swój świat, w który jest zaangażowany, jego twórczość nosi wyraźne tego piętno. I właśnie o to chodzi. Ludzie zawsze zareagują na taki komunikat. I przeciwnie: gdy wyczują fałsz, instynktownie rzecz odrzucą.

A pokusa popisywania się technicznymi umiejętnościami?

Nie mam takich pokus. Jest pewnie wiele osób manualnie ode mnie bardziej sprawnych, z fotograficzną wręcz pamięcią. Gdyby mi wyznaczono zadanie skopiowania czegoś w określonej konwencji, pewnie bym się bardzo namęczył, zanim udałoby mi się je dobrze wykonać. A wielu, przypuszczam, zrobiłoby to z łatwością, sprawniej i szybciej. Ale na szczęście w malarstwie chodzi o coś zupełnie innego.

Umiesz pogodzić umiejętność ze spontanicznością?

Różne są etapy pracy. Podobrazie w żaden sposób niezakłócone jeszcze przez moją ingerencję to przecież nie to samo, co zaawansowany obraz. W momencie, gdy zaczynam pracę, spekulacji i metodyki pewnie jest więcej, co naturalne, jak sądzę. Jak już wspominałem, później często pojawia się moment krytyczny. Często tak bywa, że pierwotna koncepcja ulega dewaluacji. Muszę wtedy znajdować zupełnie nowe pomysły, wspomagając się metodami, których wcześniej nie wkalkulowałem. Takie ryzyko obrazu, a może jego możliwość. Czasem trzeba wszystko postawić na głowie. Najważniejsze jest to, by ostateczny efekt mnie zadowalał. Jeśli obraz trzeba ochlapać farbą, odwrócić go, zniszczyć fragment, zamalować – robię to bez wahania. Nawet jeśli na dojście do tego etapu poświęciłem całe tygodnie.

Masz w sobie złość wtedy? Rozczarowanie?

Nie, pogodziłem się z tym, że taka jest natura mojej pracy. Nie ucieknę poza siebie. Trudno. Nawet mnie to czasami wzrusza, bo czuję się w takich chwilach na swoim terytorium.

Ale czy to nie jest tak, że malarz czuje się niejako w obowiązku mieć w sobie jakieś szaleństwo? Świadomie kreuje swoje życie na przepełnione twórczą udręką?

Nie odczuwam czegoś takiego. Podczas studiów na akademii nawet niekiedy krępowało mnie to, że muszę się gdzieś przemieszczać z podobraziem pod pachą, co mogło zostać odebrane jako artystyczna poza. To nie jest tak, że leżę pochlapany farbą na podłodze wśród walających się butelek. Z drugiej strony próbowałem sobie kiedyś wyobrazić, że wstaję rano i jak inżynier wychodzę do pracy, ale to też nie do końca jest w mojej naturze. Pewne ramy czasowe i pewien – jak ja to nazywam – sposób ułożenia rzeczy są mi jednak potrzebne. Chyba bywam po prostu leniwy i potrzebuję bata. Dzięki temu opracowałem skuteczną metodę na siebie, bo mimo licznych zwątpień tak naprawdę bardzo cieszy mnie to, co robię. Rozumiem jednak, że wizerunek malarza, który wpadając w szał twórczy, walczy ze sobą i wymykającym mu się dziełem, jest na pewno bardziej medialny.

Zatem kusi?

Jeśli nawet odlatuję czasem w szał pracy, staram się nie robić z tego powodu do zmartwień dla mojej rodziny. Odcinam sferę prywatną od zawodowej, choć gdybym był w stanie kontrolować to do końca, pewnie straciłbym przyjemność doświadczania sytuacji niejakiego przymusu bycia w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, co jest specyfiką bycia artystą na serio. Nadanie pracy odpowiedniego kierunku to zadanie na całe życie. Przeczytałem ostatnio bardzo ciekawe zdanie o tym, że samolot przez 99 proc. lotu nie jest idealnie na ścieżce, choć jest w obrębie kursu. Lot jest ciągłą korektą kursu. I ja mam właśnie coś takiego.

Człowiek ma coś takiego w sobie, że jeśli jest wrażliwy i ma autentyczny kontakt ze sobą, to nie zadowala się byle czym. Bo po co ludzie zadają sobie trud? Po co ryzykują, wykonują niebezpieczne czynności, zdobywają ośmiotysięczniki? Choć to zupełnie inna materia, odpowiedź jest chyba taka sama: dla przyjemności poznawania swoich ograniczeń i poznawania siebie. Równocześnie doceniam i podziwiam ludzi, którzy wykonują najprostsze, często lekceważone zawody i potrafią robić to z zaangażowaniem, czuć się spełnieni.

Żałujesz czegoś? Chciałbyś móc coś bardziej?

To ciekawa sprawa, bo zadałem kiedyś to pytanie pewnemu człowiekowi, z którym sporo rozmawiam o rzeczach mnie dotykających. Pytałem, dlaczego tyle czasu w życiu zmarnowałem, dokonując takich, a nie innych wyborów. Odpowiedział mi: „Wie pan, to jest tak, że jak się ma dojść z punktu A do punktu B, to się dojdzie, nieważne, jaką drogą się pójdzie". Wychodzi więc na to, że te wybory były konieczne, to się musiało zdarzyć. W planie naszego zbawienia to wszystko jest wkalkulowane. Ja tak to rozumiem, choć kiedyś miewałem do siebie wiele pretensji. To naprawdę zagadkowa sprawa. Z jednej strony możemy wpływać na nasze życie i modelować je do pewnego stopnia, a z drugiej strony mamy swoje możliwości, które są określone na danym etapie życia stanem naszej świadomości. I jak to często bywa z perspektywy czasu, nawet najtrudniejsze doświadczenia wyglądają zupełnie inaczej.

Wspomniałeś o planie zbawienia. Powiedz - w co wierzysz?

Wierzę, że człowiek jest w swojej niematerialnej istocie nieśmiertelny. Tak się podziało w moim życiu, że odkąd przestałem ulegać presji religijności, ośmielam się to powiedzieć, mam coraz lepsze relacje z Panem Bogiem. Nie wyobrażam sobie swojej skończoności. Byłoby to coś tak bardzo odwrotnego od najbardziej elementarnych odruchów mojej świadomości, że nie mieści mi się to w głowie.

Ale mieści Ci się w głowie, że kiedyś Cię nie było?

Dlaczego ludzie nie płaczą, że nie było ich sto lat temu, a płaczą, że nie będzie ich za sto lat? Znam to, jest to bardzo cenne sformułowanie. Po prostu gdybym myślał o sobie jako o bycie skończonym, popełniałbym na sobie rodzaj jakiegoś duchowego harakiri. A ja nie chcę tak o sobie myśleć. A to, czy mnie nie było sto lat temu, to kwestia też dyskusyjna.

Nie ma w Twojej twórczości też motywacji zostawienia czegoś po sobie? Załatwienia sobie w ten sposób nieśmiertelności?

Nie, nie mam co do tego złudzeń, i nie o ten rodzaj nieśmiertelności mi chodzi. Wszystkie ludzkie ślady, w tym ślady ludzkiego umysłu zostaną w końcu przemielone przez czas.

« powrót