Megalopolis cywilizacji termitów
Kiedy zobaczyłem pierwsze dwa obrazy Artura Przebindowskiego z nowego cyklu „Megalopolis” przypomniałem sobie scenkę ze spaceru po Manhattanie w 1987 roku. Zmierzając wspólnie z Piotrem Skrzyneckim i Zbyszkiem Preisnerem do hotelu, szliśmy 5 Avenue i rozglądaliśmy się na boki. Popatrzyłem w górę. Nade mną wisiały w długiej perspektywie, niebezpiecznie pochylone ściany drapaczy chmur z betonu, szkła i żelaza. U szczytu strzelistych pochyłości majaczył tylko wąziutki pasek nieba. W pewnym momencie, w okolicach wież World Trade Center, usłyszałem głos Piotra Skrzyneckiego: „Uciekajmy stąd. To jest Wieża Babel!”…
Artur Przebindowski – malując z niezwykłą precyzją i maestrią ciasno zabudowane i niewyobrażalnie rozrastające się dzielnice domków, slumsów i mieszkalnych pudełek – dotknął jednego z ważniejszych problemów cywilizacji współczesnej, a mianowicie skupiania się, tłoczenia w gęsto zabudowanej, dusznej aglomeracji tysięcy, ba, milionów ludzi, którzy w ten sposób egzystują w nienaturalnych warunkach i w niebezpieczny sposób, z konsekwencjami dla zdrowia i psychiki ograniczają sobie przestrzeń życiową. W klaustrofobicznym labiryncie szaleństwo czyha w sąsiednim kasetonie, a system obronny ludzkiej wrażliwości najpierw ustawicznie znieczula się, a później dostosowuje do patologicznych warunków. Następnym etapem jest głuche zobojętnienie, przygnębienie, poczucie osaczenia i w konsekwencji nagły wybuch…
Myślę, że w Nowym Jorku, wolny jak ptak i eteryczny jak morskie powietrze Piotr Skrzynecki w kilka chwil poczuł się osaczony. Ale nie to jest najważniejsze w kontekście malarstwa Artura Przebindowskiego. Artysta, stawiając widza przed rozległą perspektywą niekończącej się zabudowy, odsyła jednakże do widoków realnych. Kadr z wielomilionowego miasta Meksyk w Ameryce Południowej jest niestety bardzo podobny do wykreowanych przez Przebindowskiego miast, poprzez które artysta odkrywa w sobie jakieś ważne i globalne przeczucie. Życie w tym gigantycznym bastionie, plastrze mrówczej architektury – to wegetowanie w kopcu termitów. A to, co dla termitów jest naturalną i jedynie osiągalną strukturą organizacji zbiorowego życia, dla delikatnego, twórczego i myślącego człowieka jest Apokalipsą…
Zastanawiam się czy Artur Przebidnowski przestrzega nas przed przeludnieniem naszej planety czy też uwydatnia absurd permanentnego budowania w ciągle zawężającej się przestrzeni, z ekspansją budowniczych i potrzebą zdobywania coraz to dalszego, uciekającego za horyzont terenu. Ale najdziwniejsze i zdumiewające do głębi jest to, że architektoniczne mrowiska Przebindowskiego są puste, są opuszczone przez ludzi. I znowu wracam do Meksyku. Prekolumbijskie miasta Inków, Majów i Azteków zostały w pewnym czasie nagle opuszczone przez mieszkańców i nikt do tej pory nie może znaleźć jasnej i racjonalnej przyczyny, co było tego powodem.
W obrazach Przebindowskiego skumulowała się jakaś monumentalna przestroga i niema, kamienna groza. Nie może tych odczuć pustki, opuszczenia i marnotrawstwa rozwiać mały samolocik przelatujący wąskim przesmykiem nieba nad tysiącami ścian, okien i dachów („Megalopolis VIII”). Kubistycznie porażona przestrzeń ma oddzielać, chronić i kultywować potrzebę odrębności. Talerze anten satelitarnych na dachach domów zapewne nie odbierają już sygnałów, no bo chyba nikt nie wysyła tu impulsów z informacją, głosem czy obrazami i nie tli się tu nigdzie nawet najmniejsza iskra życia. Co zatem się stało? Dlaczego te miasta, dzielnice, niekończące się połacie gigantycznego labiryntu architektury są puste, a zarazem tak piękne w całym swoim absurdzie i utopijnym, nie służącym niczemu bogactwie? Odpowiedź zawarta jest w malarstwie – powstałym dzięki wyobraźni i mistrzowskim dotknięciom pędzla – w artystycznym przekazie, który w „Megalopolis” nabiera wielkiego, uniwersalnego znaczenia i sensu…
prof. Stanisław Tabisz, Kraków, 31 marca 2011
« powrót